Strony

sobota, 12 marca 2016

FILM: ‘The Rum Diary’ („Dziennik zakrapiany rumem”) reż. Bruce Robinson, r. 2011



jedyny słuszny plakat filmu

Na jakiejś fali zachwytu nad dziennikarzami zaangażowanymi połączonymi z zamarzaniem w brytyjskim mieszkaniu postanowiłam oglądnąć ponownie ‘The Rum Diary’. Pierwszy raz film oglądnęłam na VOD w kawałkach ponad trzy lata temu. Bardzo mi się spodobał, no i ten Johnny Depp!

Okazało się jednak, że teraz oglądnęłam zupełnie inny film. Dalej jest to film o amerykańskim dziennikarzu, który napisał dwie i pół powieści żadnej nie wydając i przylatuje do Puerto Rico, aby podjąć tam pracę w upadającej gazecie w San Juan. Dalej rozgrywa się w latach 60 i powstał na podstawie powieści Huntera S. Thompsona o tym samym tytule. Dalej główny bohater, czyli Paul Kemp zostaje wkręcony w podejrzany biznes, którym kieruje grupa wpływowych ludzi i biznesmenów, a w dodatku zakochuje się w dziewczynie jednego z nich. To wszystko się zgadza, ale tym razem minusy filmu jakoś bardziej rzucały mi się w oczy.

Po pierwsze, nie ma tu zbytnio konkretnej fabuły. Niby wszystko się zaczyna całkiem, całkiem, ale potem wątek szemranego biznesu rozpływa się. Jest dziewczyna i romans, ale nie zapiera on tchu. Kolejne niepowodzenia Kempa mogłyby być jakimś motorem do zmian w jego życiu czy postrzeganiu świata, ale pokazane były nieprzekonująco. Lepiej by też było jakby skupiono się na jednym głównym wątku, czyli albo sprawa biznesowa, albo upadek gazety. A tak to wyszło, że oba wątki są niejako równe, ale oba pokazane po łebkach. Jest jeszcze wspomniany wątek przemiany głównego bohatera po tym jak to poczuł niesprawiedliwość świata rządzonego przez dzianych gości. Oczywiście, potrzebował do tego wyjazdu do Portoryko i kilku zdjęć zrobionych przez niego biednym dzieciom bawiącym się w śmieciach. A wszystko to oplecione ideą amerykańskiego snu, zgniłego  i bezwzględnego. 

Przykładem słabo pociągniętego wątku jest ten dotyczący naczelnego gazety, Lottermana, granego przez Richarda Jenkinsa. Najpierw wydaje się osobą ogarniającą stojącą na skraju bankructwa gazetę. Kemp ma z nim stosunki poprawne, chociaż sam dziennikarz chce pisać zaangażowane artykuły, a oportunistyczny szef mu na to nie pozwala. Nagle jednak po upadku gazety, kiedy to Lotterman się zwinął bez płacenia pracownikom Kemp zwraca się do swoich kolegów mówiąc o tym, że mogą jeszcze wydać ostatni numer gazety, bo mają potwierdzenia machlojek szefa. Nagły przeskok od szefa wyjaśniającego podwładnemu brud zalegający za ideą amerykanskego snu do czarnego charakteru.

a mogło być mocne zakończenie

Nic jednak nie przebije zakończenia, które jest tak beznadziejne, że aż zdumiewa. Zamiast pozostawić widza, czyli mnie, z poczuciem, że faktycznie coś się zmieniło w życiu dziennikarza, że od teraz będzie walczył z przekrętami warstw uprzywilejowanych zobaczyłam  kolesia, który głupio się odgrywa na złym panu i odpływa w stronę wschodzącego słońca. Czyli do Ameryki. A czy nie lepiej by było ostatnią sceną zrobić tą, kiedy wzburzony do głębi Kemp pisze swój manifest na maszynie w ciemnym mieszkaniu fotografa z papierosem w ręku obiecując wszystkim, że będzie walczył ze złem tego świata. Ale nie. Wschodzące słońce jest lepsze przecież.  
Moburg

A teraz będę grzeszyć – najmniej w ‘The Rum Diary’ podobał mi się Johnny Depp. Nieprzekonywujący, lekko sztuczny, z dwiema minami na zmianę w scenach upojenia alkoholowo-narkotykowego. Patrząc na Paula Kempa widziałam Jacka Sparrowa czy Jeźdźca bez głowy, czyli aktora, a nie postać. Najbardziej podobał mi się jego kolega z redakcji, fotograf i przyjaciel, czyli Bob Sala (grany przez Michaela Rispoli). Wiecznie wymiętolony, spocony, napity. Spoko był też Moburg, czyli dziennikarz, który miał się zajmować pisaniem o polityce i religii, a jedyne co robił to ćpał i kombinował na lewo alkohol.
Hunter S. Thompson

Dalej będzie to jeden z moich ulubionych średnich filmów, no bo Portoryko, bo cały ten rum, to dziennikarstwo, upał, bieda i kombinacje, voodoo nie voodoo i walki kogutów. Bardzo podobały mi się atrakcyjne zdjęcia za które odpowiedzialny był Dariusz Wolski. Jest spoko, choć momentami będę myśleć „God give me the strength to deal with this bullshit”.

Szkoda zmarnowanego potencjału, który ta opowieść bez wątpienia ma. W końcu Amerykanie mają swoją tradycję filmów o dziennikarzach i mógłby to być film o znajdowaniu własnego głosu.
Szkoda, że po tej karaibskiej przygodzie zostałam z kacem nie pijąc poprzedniego dnia.

Pozdrawiam,
Kura Mania.

PS. Tak, teraz od czasu do czasu będzie o filmie, bo pisze dużo o różnych rzeczach, ale to głównie do szuflady. A w końcu kto bogatemu zabroni.
M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Skomentuj. Daj Kurze coś do roboty!